|
Źródło: internet |
Długo zabierałam się do tego posta. Długa też była moja droga do osiągnięcia tego etapu samoakceptacji, na którym obecnie się znajduję. A do końca jeszcze spory kawałek.
Akceptowanie siebie jest w naszym społeczeństwie wyzwaniem. Przy wielkim nacisku ze wszystkich stron: żeby wyglądać lepiej, zarabiać więcej, mieć więcej - odnalezienie samego siebie i akceptacja tego, jacy jesteśmy okazuje się trudnym zadaniem. Przy czym proces ten nie kończy się w momencie, gdy osiągamy cel - jest on nieustannym dążeniem do tego, aby tej akceptacji nie utracić pod wpływem różnych okoliczności. Aby nadal lubić samego siebie.
Tak naprawdę samoakceptacja jest jak romans z samym sobą. A żeby taki związek trwał długo i był owocny, trzeba dobrze poznać potrzeby partnera - w tym wypadku własne. Nie jest to łatwe zadanie, zwłaszcza w świetle typowego polskiego wychowania. Prawda jest bowiem taka, że jeśli nawet żyjemy w tzw. "związku partnerskim", to wychowywani byliśmy często zupełnie inaczej. I to się, niestety, odbija nam czkawką.
Ale wróćmy do romansu. Pocieszające jest, że można go zacząć kiedykolwiek, nigdy nie jest za późno. Jasne, im szybciej, tym lepiej. Przede wszystkim trzeba siebie poznać - jakie są moje potrzeby, co lubię robić, zwłaszcza gdy jestem sam/sama. Co chciałabym w życiu osiągnąć, realnie, ale z fantazją.
Powiem wam o co mi chodzi. Przez wiele lat żyłam w skorupie. Kilkakrotnie zmieniałam miejsce i zaczynałam "od nowa". Niestety, za każdym razem okazywało się, że moje problemy nie tylko nie znikają, ale powielają się. Miałam znajomych, ale wciąż byłam singlem. Chciałam być w związku, ale nie wiedziałam jakim (no owszem to romantyczne wyobrażenie tkwiło we mnie, ale nic poza tym). Nie rozumiałam w czym problem. To znaczy częściowo rozumiałam: miałam trudny charakter (nadal mam, ale pracuję nad sobą) i w zły sposób postrzegałam własną osobę. Ja po prostu siebie nie lubiłam.
Pierwszym krokiem do osiągnięcia celu w samoakceptacji jest uświadomienie sobie tego faktu - jak w uzależnieniu. Uważam bowiem, że nielubienie siebie jest pewnego rodzaju uzależnieniem: od postrzegania swojej osoby wyłącznie w złym świetle. Łatwo bowiem zasiać w umyśle (zwłaszcza dziewczynki) negatywne nastawienie do siebie, gdy powtarza się jej codziennie: "jesteś gruba, brzydka i nikt cię nigdy nie zechce", "jesteś głupim pasożytem", itp. Tego typu wyrażenia zapadają w pamięć NA ZAWSZE. Taka osoba nawet gdy w przyszłości usłyszy komplement, będzie miała gdzieś z tyłu głowy: "ale i tak wiem, że jestem gruba/ brzydka/ głupia/ okropna". Praca nad samoakceptacją jest wtedy niezwykle trudna, jak bowiem uwierzyć we własną wartość, gdy wewnętrzny głos powtarza jak mantrę te złe słowa?
Po pierwsze: stań przed lustrem i poznaj tę osobę, którą widzisz. To co, że ma kilka kilo nadwagi, grube kolana lub krzywy mały palec u nogi? Poznaj ją i przekonaj się, że inne rzeczy są w porządku a niektóre wręcz zaskakują pozytywnie: włosy ma gęste i lśniące, a błysk w oku zapowiada, że będziecie się wspólnie dobrze bawić. Skupiam się na wyglądzie, gdyż to z nim mamy przeważnie największe problemy. Sama je mam ;). W dzisiejszych czasach wszechobecnego internetu, atakujących z każdej strony telewizji, bilboardów i innych środków przekazu wizualnego, ciężko nie popaść w totalną depresję. Jedna aktorka po porodzie wróciła do figury sprzed ciąży w ciągu kilku tygodni, a jedna modelka po czwórce dzieci ma taką figurę jakiej ja nie miałam bez dzieci nawet we własnych marzeniach ;). Obecnie znów walczę o uznanie we własnych oczach, bo Muminek był taki wielki, że na porodówce pierwsze pytanie lekarza na widok mojego brzucha brzmiało: "o, bliźniaki?" :) i to, niestety, ma swoje konsekwencje do dzisiaj.
Potem dowiedz się, jakie osoba z lustra ma zalety i wady. I pokochaj je. Bez wyjątku. Zapamiętaj: nie ma ludzi bez wad. Ale jak się kogoś kocha, to jego wady też się kocha :). I przede wszystkim w wielu wypadkach można znaleźć obejście problemu: Tatuś Muminka jest szalenie niepunktualny, a ja jestem bardzo podatna na wpływ otoczenia. W związku z tym zaczęłam być niepunktualna... czego nie cierpię. Przez chwilę z tym walczyłam, a teraz mam system: po prostu mówię Tatusiowi, że jesteśmy umówieni pół godziny wcześniej, niż to faktycznie ma miejsce i w 90 % przypadków zdążamy na czas ;). Chyba, że nie przewidzimy korków. W ogóle w ramach samoakceptacji ostatnio przestałam się spinać w wielu sprawach i wyluzowałam. Nie dążę już do tego, żeby być perfekcyjną panią domu, perfekcyjną mamą i czym tam jeszcze. Impreza u nas? Spokojnie! przecież imprezy są po to, żeby się dobrze bawić, a nie spinać. Jak goście przyjdą, a ja nie będę gotowa ze wszystkim? Albo pomogą w przygotowaniach [preferowane ;)], albo poczekają sącząc drinki na tarasie... Lub sadząc drzewka, jak to miało miejsce niedawno :)
Wyluzowanie też postrzegam jako część pracy w kierunku samoakceptacji: nie jestem perfekcyjna, nie byłam i nigdy nie będę. We wszechobecnym dookoła pośpiechu i nacisku społecznym poszukuję siebie - trochę leniwej, trochę za bardzo wymagającej, w rozmiarze XXL, ale za to ciepłej i rodzinnej. I uważam, że należy mi się odrobina luksusu: leniwy dzień na zalanym słońcem tarasie z kawą i książką. Taka randka ze mną. Bo się lubię po prostu...
|
Źródło: internet |