środa, 2 listopada 2016

Jesień już

Źródło: archiwum własne

Nadeszła jesień. Zmiana pór roku w moim wewnętrznym kalendarzu nie następuje zwykle dokładnie wtedy, gdy ma to miejsce w rzeczywistości. Przeważnie wiosnę czuję wcześniej. Lato mogłoby dla mnie trwać cały rok, a zima tylko w grudniu. Ale gdy nadchodzi jesień, kiedy dni stają się pochmurne, ciemne i dżdżyste - wtedy wiem, że kocham jesień całym sercem.


Źródło:archiwum własne
Początek jesieni objawia się u mnie bardzo melancholijnie i nastrojowo. Wyciągam z szafki płyty z bluesem i smooth jazzem: w moim domu zaczynają królować Norah Jones i Diana Krall. Czasem dołączam do nich z kilkoma piosenkami króla Elvisa, albo pojedynczymi utworami innych wykonawców, ale to Norah i Diana są na pierwszym miejscu. Ich ciepłe głosy idealnie komponują się z szarością za oknem. Z ogrodem, który już tylko czeka na ostatnie prace przed zapadnięciem w sen zimowy. Z chłodnymi porankami i wieczorami przy kominku.


Jesień lubię też kiedy jest złota i słoneczna lub pachnąca mokrymi liśćmi i szumiąca wiatrem. Uwielbiam feerię barw, które malują się za oknami i sprawiają, że nie potrafię się smucić. Owszem, mam swoje gorsze dni, kiedy najchętniej zawinęłabym się w kocyk i przespała snem zimowym aż do wiosny... ale nie jest to stan permanentny. Lubię, kiedy wieczory się powoli wydłużają, więcej czasu spędzamy razem, gramy w gry, oglądamy więcej filmów/ bajek/ seriali, których jakoś nie było czasu obejrzeć w lecie, bo grill, bo szkoda wieczoru w domu, jak można w ogrodzie, itp. A potem zapłonie ogień w kominku (bo naprawiony komin i można :D), dom wypełni się zapachami korzennych ciasteczek... zaraz zaraz, jeszcze ciepło na dworze, a ja tu o świętach ;)



Źródło: archiwum własne

No właśnie. Bo jesień - nawet ta wczesna - to pora marzeń i oczekiwania na najbardziej mistyczny czas w roku. Bo jesienią (tak, tak - większość moich znajomych się ze mnie śmieje, ale co tam), jesienią zaczynam nucić kolędy i piosenki świąteczne. Niech no tylko zapachnie pierwszy przymrozek, a ja już czuję ten feel.


Źródło: archiwum własne
W zeszłym roku o tej porze też pisałam post, którego jednak nie umieściłam (z niewiadomych powodów). Pozwoliłam sobie niektóre zdania przytoczyć tutaj, bo w końcu to moje przemyślenia, moje odczucia na temat jesieni, które jakoś drastycznie się nie zmieniły ;) Pisałam jednak chyba trochę wcześniej, bo na końcu umieściłam taki fragment:

...Ale póki co liście zaczynają się wybarwiać na różne kolory, dni są jeszcze ciepłe, wiatr nie dmie tylko powiewa, a słonko nie do końca daje odejść latu. Można umówić się po raz siódmy na "ostatniego grilla w sezonie"...

I tym optymistycznym akcentem :)


PS: Nawet w zimie potrafimy z sąsiadami skrzyknąć się na ognisko, stworzyliśmy sobie takie fajne miejsce i o ile mnie pamięć nie myli, to właśnie tam w zeszłym roku kręcił się sąsiedzki Sylwester :) Także tego... jak już wszystkie "ostatnie" grille przeminą... ;)


Źródło: archiwum własne


wtorek, 1 grudnia 2015

Klimatycznie na święta


Źródło: Internet

W dzisiejszych zabieganych czasach ciężko zatrzymać się, albo choćby przyhamować, aby zastanowić się nad szeroko pojętym „sensem istnienia”. Tym bardziej, jeżeli masz do przygotowania całe święta, bądź ich część (gdy na przykład spędzasz je u rodziców). Jak bowiem cieszyć się nadchodzącym ogromem pracy, który trzeba włożyć w przygotowania? Dzieciom jest prościej – one zwykle mają tylko wypatrywać gwiazdki i grzecznie się zachowywać (choć to ostatnie wcale nie jest łatwe, jak ostatnio stwierdziła Mała Mi). 

Źródło: Internet
Boże Narodzenie od zawsze było dla mnie najbardziej magicznym świętem w ciągu roku. I nie wiąże się to bynajmniej z jego religijnym wydźwiękiem, lecz z atmosferą, która w moim rodzinnym domu zaczynała panować już od początku grudnia. Mniej więcej około Mikołaja moja mama zaczynała planować jakie potrawy staną na wigilijnym stole, zaczynały się tajemnicze szepczące rozmowy dorosłych, a gdzieś w połowie grudnia w dużym pokoju stawała pięknie przybrana choinka. Do dzisiaj wspominam smaki i zapachy, które towarzyszyły mi w tamtych chwilach. Warto w naszych dzieciach zaszczepić miłość do tradycji, trzymać się pewnych wytycznych, aby i one miały piękne wspomnienia i aby chciały tę tradycję przekazać następnym pokoleniom. Nie ma bowiem nic piękniejszego, niż przepis po prababci, który zachował się do naszych czasów. Nic nie zastąpi nam ciepła w rodzinnym gronie, gdzie mimo codziennych trosk wszyscy są uśmiechnięci i choć na chwilę zapominają, że gdzieś tam świat nadal pędzi do przodu. Uwielbiam takie momenty i poczucie, że istnieje tylko tu i teraz: jasno oświetlona, przepięknie ubrana choinka, pyszne dania, w których głównym składnikiem jest miłość i słodkie dźwięki kolędy.

Źródło: Internet
W swoim życiu przeżyłam wiele kolacji wigilijnych. Zawirowania życiowe sprawiły, że nic już nie jest dla mnie takie samo, ale staram się tchnąć ducha świąt w moje dzieci i chyba zaczynam odnosić niejakie zwycięstwo. Mała Mi już w listopadzie prosi o puszczanie piosenek świątecznych. Zwykle daję się uprosić, bo sama je uwielbiam. Znajomi pukają się w głowę, ale przecież te piosenki tworzą taką cudną atmosferę w domu... że już nie mogę się doczekać na aromaty nadchodzących świąt. Zresztą co może być milszego od słuchania tych ciepłych piosenek pod kocem na kanapie i z kubkiem gorącej herbaty, gdy na dworze wieje i leje, słońce ciągle chowa się za chmurami, a dni stają się takie krótkie, że jeszcze dobrze się nie obudzisz, a już wypada iść z powrotem spać? Ja nie znajduję nic lepszego. No, może filmy świąteczne jeszcze zdają egzamin. I nie mam na myśli nieśmiertelnego „Kevina”. 

Źródło: Internet
Dla mnie czas przedświąteczny mógłby się zacząć już w styczniu... i niejako się zaczyna. Znajomi dziwnie na mnie patrzą, kiedy mówię, że już wtedy zaczynam kupowanie prezentów pod choinkę. Ale po co czekać do ostatniej chwili? Po co szarpać się z wypłatą? W grudniu i tak wydatki są zwiększone. Jeśli w ciągu roku trafiam na coś, co wydaje mi się trafionym prezentem dla konkretnej osoby, kupuję to i jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, a prezent doczeka do grudnia – pakuję pięknie i oto bez wysiłku i szukania na ostatnią chwilę – mam upominek dopasowany do gustów obdarowywanej osoby. 

Źródło: Internet

 Jakby nie było - grudzień jest dla mnie magiczny :) Życzę aby i dla Was był magiczny, tajemniczy i pełen aromatów.

WESOŁYCH ŚWIĄT!
 

piątek, 31 lipca 2015

Magiczna granica?

Źródło: internet
Przeczytałam ostatnio artykuł o kobiecie, której życie skończyło się po czterdziestce. Nie wiem, skąd ten przesąd, ludzie w obecnych czasach żyją po 80-90 lat, czterdziestka wypada gdzieś w połowie albo nawet przed.

Poza tym, co młoda dziewczyna wie o sobie? Pamiętam sama siebie w wieku osiemnastu lat: romantyczne mrzonki na temat dorosłego samodzielnego życia i ani trochę realizmu. I mimo różnych "przeciwności losu" niewiele się zmieniło w moim postrzeganiu świata przez następne mniej-więcej 10 lat. A kiedy już coś niecoś o sobie wiedziałam, założyłam rodzinę i moje priorytety znowu należało zweryfikować.

Cały ten czas w zmieniających się realiach poszukiwałam siebie. Kim jestem? Czy jestem taka, jak chciałabym być, czy może potrzebna mi praca nad sobą? Jakie są moje potrzeby i czy są one zaspokajane? I jak to jest z tą fizycznością?

Źródło: internet
Jak już pisałam wcześniej: zaakceptowanie swojej osoby bywa trudne, czasem wręcz niemożliwe bez całkowitej zmiany nastawienia. Ja też walczyłam z wewnętrzną potrzebą bycia "piękną", co w moim mniemaniu nierozerwalnie łączyło się ze szczupłym ciałem (przy jednoczesnym minimalnym wysiłku - to wrodzone lenistwo!). Zawsze mnie raziło, że są osoby, również w moim otoczeniu, które całe swoje świadome życie poświęcają, aby stosować kolejne diety, w dążeniu do nierealnej ale wymarzonej sylwetki. Mnie odchudzanie zdarzyło się ze trzy razy w życiu - i tak uważam, że to za dużo!

Teraz doszłam do etapu życia, kiedy wiem, że chciałabym być szczuplejsza, ale nie dążę do tego za wszelką cenę. Ustaliłam plan długoterminowy na dojście do pewnego poziomu i śmieszą mnie krzyczące głośno nagłówki popularnych gazet, które twierdzą że z ich dietą na pewno schudniesz w tydzień i uzyskasz wymarzoną figurę zupełnie bez wysiłku.

Podsumowując: kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, wydawało mi się, że jeśli nie osiągnę czegoś w krótkim czasie, to życie przejdzie mi koło nosa. Przepadną wszelkie szanse na udany związek, dobre macierzyństwo, godną starość. Szybkie działanie miało być gwarancją tych wszystkich zdarzeń. Życie zweryfikowało to przekonanie. Nauczyłam się, że najważniejsze rzeczy potrzebują czasu, żeby dojrzeć i mieć najlepszy smak z możliwych.

Dziś, widząc zbliżającą się czterdziestkę, nie wyrywam włosów z głowy. Jestem świadoma siebie, swoich potrzeb i pragnień. Wiem, że przede mną jeszcze sporo pracy, wciąż jestem zbyt impulsywna i wybuchowa, często mówię szybciej niż myślę. Ale wiem też, że mam najważniejsze rzeczy w życiu: miłość, zaufanie, ciepłe relacje z bliskimi. Moje życie na pewno nie skończy się wraz z nadejściem czterdziestego roku życia. Tyle jeszcze przede mną: upragniona praca, wiele lat macierzyństwa - tak naprawdę jestem dopiero na początku tej ścieżki!), dobre małżeństwo... to wszystko sprawia, że upływ czasu nie wydaje się czymś strasznym :).

Źródło: internet

niedziela, 12 lipca 2015

Moja kolekcja na gorsze dni :)

Ostatnio nasze życie przyspieszyło i nie ukrywam, że wakacje mają z tym wiele wspólnego. Już nie ma powolnego budzenia się o poranku, wyciągania na łóżku z Muminkiem u boku, leniwych czynności do południa... Za to więcej u nas zamieszania, śmiechu i przekomarzania od samego rana. Przez ostatni tydzień dołączył do naszej szalonej ekipy kuzyn dzieciaków, w wieku Małej Mi. W dodatku zaplanowaliśmy mały remont (zaczynamy już jutro), więc pakowanie, pakowanie, bo meble w salonie też będziemy zmieniać. 

Chabry ze spaceru :)
W związku z tym zaczęłam bardziej jeszcze doceniać chwile samotności i spokoju. Chociaż niekoniecznie samotności i niekoniecznie spokoju - chwile szczęścia po prostu. Kolekcjonuję je, zbieram na potem, na momenty zwątpienia i do wspominania. Zimą usiądę przy kominku z kubkiem pachnącej herbaty i przypomnę sobie jak pięknie wyglądały łany zboża przetykane chabrami (wspomnienie ze spaceru z Muminkiem), albo jak pachniała zieleń w zagajniku (wyprawa do sklepu z wszystkimi trzema potworami). Przywołam poranną kawę na tarasie, kiedy dzień dopiero się budził, zanim dzieci wstały. Moment, kiedy Migotek (kuzyn dzieciaków) nauczył się jeździć na dwóch kółkach.

Fajne takie lato - pełne zapachów i smaków. Przygód wymyślonych i przeżywanych naprawdę. A ile jeszcze przed nami! Zaraz malowanie, potem wyjazd "w dzikie ostępy" wschodniej Polski, gdzie zasięg telefoniczny nie ma dostępu, najbliższy sklep w sąsiedniej wsi, a prysznic tylko "pod chmurką" :) . Liczę na ciekawe przygody i tam, miejsce jest fantastyczne, a do tego pełne przyjaciół rzadko widywanych. Tam też z pewnością znajdę mnóstwo szczęśliwych chwil, które nawlekę na sznurek jak koraliki.

piątek, 26 czerwca 2015

Post niepozytywny

Źródło: internet
 Zwykle gdy czytam blogi, uderza mnie idylliczność opisywanych w nich zdarzeń. Jak to pięknie szyjemy, jaka ta lub inna sytuacja jest zabawna i mądra, jakie te nasze dzieci wspaniałe i bez wad - przykłady można mnożyć w nieskończoność. Tak, ja również staram się wstawiać pozytywne notki. W końcu życie samo w sobie jest na tyle trudne, że nikt chyba nie ma ochoty czytać o problemach innych. Zresztą, jakby ktoś chciał, to istnieją jakieś brukowce temu poświęcone, jakieś "To samo życie" czy jak to się zwie.

Dlatego też - wracając do tematu - ostatnio mało się odzywałam. Życie postanowiło nam z lekka dokopać i nie nastrajało do pisania o pozytywach, których jakoś brak (albo w natłoku negatywów ciężko je zauważyć i cieszyć się nimi). Kulminacja (mam nadzieję) nastąpiła dzisiaj w postaci potężnej tyrady z mojej strony w kierunku Tatusia Muminka, który nawet kłócić się nie chciał - albo w duchu przyznawał mi rację, albo był zmęczony i gadać mu się ze mną nie chciało.

Źródło: internet
A wszystko zaczęło się od otwartych drzwi na korytarz. Wchodzę sobie niewinnie z ogródka do domu i widzę, że drzwi na korytarz jako te wrota otwarte na oścież. Może bym się szczególnie nie przejęła, jakbyśmy na ostatnim piętrze mieszkali, ale parter to jednak trochę strach. Zwłaszcza, że z okazji wysokiej temperatury klatka schodowa też się wietrzy... Zaraz w mojej głowie powstało setki scenariuszy jak to niepostrzeżenie ktoś wchodzi i bierze co mu pod rękę wpadnie.

Jakiś czas później zwróciłam Tatusiowi Muminka uwagę na ten temat i od słowa do słowa skończyło się jak wyżej. :/ Najgorsze jest to, że nawet na rozluźnienie nie mogę sobie ulubionego drinka zrobić, bo odpowiedniego soku w domu nie uświadczysz :( 

Źródło: internet

czwartek, 11 czerwca 2015

Polubić siebie: challenge accepted

 
Źródło: internet
 Długo zabierałam się do tego posta. Długa też była moja droga do osiągnięcia tego etapu samoakceptacji, na którym obecnie się znajduję. A do końca jeszcze spory kawałek.

Akceptowanie siebie jest w naszym społeczeństwie wyzwaniem. Przy wielkim nacisku ze wszystkich stron: żeby wyglądać lepiej, zarabiać więcej, mieć więcej - odnalezienie samego siebie i akceptacja tego, jacy jesteśmy okazuje się trudnym zadaniem. Przy czym proces ten nie kończy się w momencie, gdy osiągamy cel - jest on nieustannym dążeniem do tego, aby tej akceptacji nie utracić pod wpływem różnych okoliczności. Aby nadal lubić samego siebie.

Tak naprawdę samoakceptacja jest jak romans z samym sobą. A żeby taki związek trwał długo i był owocny, trzeba dobrze poznać potrzeby partnera - w tym wypadku własne. Nie jest to łatwe zadanie,  zwłaszcza w świetle typowego polskiego wychowania. Prawda jest bowiem taka, że jeśli nawet żyjemy w tzw. "związku partnerskim", to wychowywani byliśmy często zupełnie inaczej. I to się, niestety, odbija nam czkawką.

Ale wróćmy do romansu. Pocieszające jest, że można go zacząć kiedykolwiek, nigdy nie jest za późno. Jasne, im szybciej, tym lepiej. Przede wszystkim trzeba siebie poznać - jakie są moje potrzeby, co lubię robić, zwłaszcza gdy jestem sam/sama. Co chciałabym w życiu osiągnąć, realnie, ale z fantazją.

Powiem wam o co mi chodzi. Przez wiele lat żyłam w skorupie. Kilkakrotnie zmieniałam miejsce i zaczynałam "od nowa". Niestety, za każdym razem okazywało się, że moje problemy nie tylko nie znikają, ale powielają się. Miałam znajomych, ale wciąż byłam singlem. Chciałam być w związku, ale nie wiedziałam jakim (no owszem to romantyczne wyobrażenie tkwiło we mnie, ale nic poza tym). Nie rozumiałam w czym problem. To znaczy częściowo rozumiałam: miałam trudny charakter (nadal mam, ale pracuję nad sobą) i w zły sposób postrzegałam własną osobę. Ja po prostu siebie nie lubiłam.

Pierwszym krokiem do osiągnięcia celu w samoakceptacji jest uświadomienie sobie tego faktu - jak w uzależnieniu. Uważam bowiem, że nielubienie siebie jest pewnego rodzaju uzależnieniem: od postrzegania swojej osoby wyłącznie w złym świetle. Łatwo bowiem zasiać w umyśle (zwłaszcza dziewczynki) negatywne nastawienie do siebie, gdy powtarza się jej codziennie: "jesteś gruba, brzydka i nikt cię nigdy nie zechce", "jesteś głupim pasożytem", itp. Tego typu wyrażenia zapadają w pamięć NA ZAWSZE. Taka osoba nawet gdy w przyszłości usłyszy komplement, będzie miała gdzieś z tyłu głowy: "ale i tak wiem, że jestem gruba/ brzydka/ głupia/ okropna". Praca nad samoakceptacją jest wtedy niezwykle trudna, jak bowiem uwierzyć we własną wartość, gdy wewnętrzny głos powtarza jak mantrę te złe słowa?

Po pierwsze: stań przed lustrem i poznaj tę osobę, którą widzisz. To co, że ma kilka kilo nadwagi, grube kolana lub krzywy mały palec u nogi? Poznaj ją i przekonaj się, że inne rzeczy są w porządku a niektóre wręcz zaskakują pozytywnie: włosy ma gęste i lśniące, a błysk w oku zapowiada, że będziecie się wspólnie dobrze bawić. Skupiam się na wyglądzie, gdyż to z nim mamy przeważnie największe problemy. Sama je mam ;). W dzisiejszych czasach wszechobecnego internetu, atakujących z każdej strony telewizji, bilboardów i innych środków przekazu wizualnego, ciężko nie popaść w totalną depresję. Jedna aktorka po porodzie wróciła do figury sprzed ciąży w ciągu kilku tygodni, a jedna modelka po czwórce dzieci ma taką figurę jakiej ja nie miałam bez dzieci nawet we własnych marzeniach ;). Obecnie znów walczę o uznanie we własnych oczach, bo Muminek był taki wielki, że na porodówce pierwsze pytanie lekarza na widok mojego brzucha brzmiało: "o, bliźniaki?" :) i to, niestety, ma swoje konsekwencje do dzisiaj.

Potem dowiedz się, jakie osoba z lustra ma zalety i wady. I pokochaj je. Bez wyjątku. Zapamiętaj: nie ma ludzi bez wad. Ale jak się kogoś kocha, to jego wady też się kocha :). I przede wszystkim w wielu wypadkach można znaleźć obejście problemu: Tatuś Muminka jest szalenie niepunktualny, a ja jestem bardzo podatna na wpływ otoczenia. W związku z tym zaczęłam być niepunktualna... czego nie cierpię. Przez chwilę z tym walczyłam, a teraz mam system: po prostu mówię Tatusiowi, że jesteśmy umówieni pół godziny wcześniej, niż to faktycznie ma miejsce i w 90 % przypadków zdążamy na czas ;). Chyba, że nie przewidzimy korków. W ogóle w ramach samoakceptacji ostatnio przestałam się spinać w wielu sprawach i wyluzowałam. Nie dążę już do tego, żeby być perfekcyjną panią domu, perfekcyjną mamą i czym tam jeszcze. Impreza u nas? Spokojnie! przecież imprezy są po to, żeby się dobrze bawić, a nie spinać. Jak goście przyjdą, a ja nie będę gotowa ze wszystkim?  Albo pomogą w przygotowaniach [preferowane ;)], albo poczekają sącząc drinki na tarasie... Lub sadząc drzewka, jak to miało miejsce niedawno :)

Wyluzowanie też postrzegam jako część pracy w kierunku samoakceptacji: nie jestem perfekcyjna, nie byłam i nigdy nie będę. We wszechobecnym dookoła pośpiechu i nacisku społecznym poszukuję siebie - trochę leniwej, trochę za bardzo wymagającej, w rozmiarze XXL, ale za to ciepłej i rodzinnej. I uważam, że należy mi się odrobina luksusu: leniwy dzień na zalanym słońcem tarasie z kawą i książką. Taka randka ze mną. Bo się lubię po prostu...

Źródło: internet

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Chłodne spojrzenie na "Frozen"


Źródło: internet

Wiem, że temat wychodzi troszkę w nieodpowiedniej porze roku, ale przeglądając ostatnio starsze wpisy Zwierza natknęłam się na notkę na temat bajki Disneya "Frozen". Ponieważ na początku miałam mnóstwo zastrzeżeń do tej produkcji, postanowiłam sprawdzić co sądzi o niej Zwierz, z którego opiniami wielokrotnie się zgadzałam i którego spostrzeżenia uważam za niezwykle trafne w wielu dziedzinach.

Źródło: internet
Pamiętam, że pierwszy raz oglądałam "Frozen" po angielsku z napisami. Nieco to przeszkadzało Małej Mi, choć bajka zafascynowała ją na tyle, że nie skarżyła się na obcy język. Natomiast ja od razu zakochałam się w piosenkach (zwłaszcza "Let it go" i "Do you want to build a snowman?") oraz w nieco naiwnym, ale czarującym Olafie. Przemyślenia na temat luk w fabule zostawmy na potem, chciałam się skupić na innym problemie. Otóż jakiś czas później obejrzałam bajkę z polskim dubbingiem i szczerze mówiąc załamałam się poważnie. Co stało się z genialnym dubbingiem, który wielu bajkom dodawał wręcz uroku? Gdzie te świetnie przetłumaczone piosenki? Przy każdej piosence bolały mnie zęby, przy czym nie jest to wina wykonania (Idina Menzel to nie jest, ale nie łudźmy się, jej nie da się podrobić), tylko tłumaczenia. Pamiętam, że zdenerwowałam się tak bardzo, że na potrzeby własne przetłumaczyłam "Let it go" ;). Do dzisiaj wolę oglądać "Frozen" w oryginale, mimo że pogodziłam się z nieścisłościami fabuły - w końcu to bajka dla dzieci, a one nie dostrzegają takich rzeczy. Całkiem niedawno przypadkiem odnalazłam w sieci klip, na którym można posłuchać piosenki "Let it go" w 43 językach. W pełnych wersjach. 3 bite godziny :D Z ciekawości posłuchałam kilku, zwłaszcza tych, które byłam w stanie zrozumieć, przynajmniej częściowo. Otóż oświadczam, że nasze tłumaczenie jednak daje radę :) Co nie zmienia faktu, że tłumacze mogli się bardziej przyłożyć. Zresztą możecie sprawdzić sami na poniższym klipie.


Jeśli chodzi o inne wady bajki, niezależne od tłumaczenia polskiego - obraz posiada wiele luk logicznych, brak spójności wręcz bije po oczach. I bardzo mnie razi jakiekolwiek porównywanie do "Królowej Śniegu" H.Ch.Andersena. Poza magią zimy posiadaną przez Elsę nic w tej bajce nie wskazuje na nawiązanie do klasyki. Przy czym odnoszę wrażenie, że jednak główną postacią w tej bajce jest Anna, a nie Elsa.

Źródło: internet
Po seansie nasunęło mi się wiele pytań, na przykład: SPOILER ALERT - rodzina królewska nagle, z dnia na dzień zamknęła zamek, usunęła większość służby... i nikt nie zadał pytania dlaczego? Poza tym, z tego, co widziałam, troll-czarownik usunął wspomnienia o magii Elsy z głowy Anny, a co ze służbą, która została zwolniona i tą, która pozostała w zamku? Z początkowych scen można było wywnioskować, że nie był to sekret. Poza tym troll wyraźnie powiedział Elsie, że strach będzie jej największym wrogiem, to co zrobili patologiczni rodzice? Zamknęli ją samotnie w jej pokoju, odcięli od świata i uwięzili w strachu przed własnymi mocami. Brawo rodzice. Tak naprawdę z tego wynikła cała historia opowiedziana w bajce, ale kaman, słaby scenariusz nie predysponuje do dobrej bajki. Takich kwiatków jest tam więcej, obraz ma swoje momenty, ale przez większość czasu w głowie siedział mi taki mały człowieczek z młoteczkiem, którym uderzał w dzwonek. Za każdym razem, kiedy wypływała kolejna nieścisłość albo brak logiki robił takie małe "dzyń!" Dużo tego dzwonienia było ;)

Źródło: internet
Tak naprawdę bajka broni się głównie grafiką. Mam nadzieję, że Disney pozostanie przy takiej stylistyce, bo to co pokazali było tak piękne, że mimo wskazywanych przeze mnie wad, uplasowała się w czołówce moich ulubionych bajek. Teraz, po kilkunastu już razach nie zwracam uwagi na to, co uderzająco nie spodobało mi się za pierwszym razem. Po prostu patrzę na piękne obrazki, nucę niezwykle melodyjne piosenki i łapię odrobinę szczęścia, że mogłam poprzebywać w tym cudnym bajkowym świecie. Bo po to właśnie jest Disney, czyż nie?

Źródło: internet